Startujemy Jaguarem z przyczepą o 10:30. Kierunek - albo zachodnie wybrzeże Francji, albo Korsyka. Ok. 16:00 przekraczamy granicę z Czechami, a o 19:00 wjeżdżamy do Austrii. Zatrzymujemy się chwilę przed 23:00 na spanie na Rastplatzu Herzogberg Nord za Graz na wysokości ok. 1000 m.n.p.m. Tego dnia przejechaliśmy 920 km.
Ruszamy o 10:00. Wybór padł na Korsykę i kupiliśmy bilet na prom na wtorek na 8:00 za 318 €. Już o 11:30 jesteśmy we Włoszech. Dojeżdżamy aż do Bolonii, obok której stajemy na campingu. Z niego, około 18:00 idziemy na autobus do centrum. Zwiedzamy miasto, jemy Spaghetti al Ragù i dopiero o północy wracamy na camping.
Zbieramy się z campingu i ruszamy do Modeny do muzeum Ferrari. Było w nim całkiem sporo ciekawych samochodów. Następnie pojechaliśmy do kolejnego muzeum Ferrari - w Maranello, w którym było jeszcze więcej samochodów oraz bolidy z F1. W tym czasie akurat trwało F1 na Węgrzech na Hungaroringu. Chwilę obejrzeliśmy na dużym ekranie, a potem poszliśmy na jedzenie i tam jedząc, oglądaliśmy końcówkę wyścigu. Na podium stanęli kolejno: Max Verstappen, Lewis Hamilton i George Russell. Stamtąd pojechaliśmy już do Livorno, z którego dwa dni później będziemy płynąć na Korsykę. Po znalezieniu jakiegoś campingu, który nie był pełny, poszliśmy na plażę; piach wyglądał jak z betoniarki, więc nikt się nie wykąpał.
Podjeżdżamy do Parco Regionale Migliarino. Z parkingu mamy 4,5 km do plaży drogą wśród drzew "brokułów", lecz niestety po około 1,5 - 2 km był znak zakazu i nie można było iść dalej, więc się zawróciliśmy i po dojściu do samochodu, pojechaliśmy do Pizy. Obejrzeliśmy krzywą wieżę, pochodziliśmy po ulicach i stamtąd pojechaliśmy do kolejnego miasteczka - Marina di Pisa nad samą wodą. Zjedliśmy pizzę, przeszliśmy się plażą i ścieżką wzdłuż niej. Wracamy do bazy, obracamy przyczepę, żeby następnego dnia można było sprawniej rano wyjechać na prom.
Pobudka o 5:40, podczepiamy przyczepę i jedziemy na prom na Korsykę. Pierwsza kontrola przeszła pomyślnie, wręcz "perfecto". Druga jednak przysporzyła trochę problemów. Rozmawiać po angielsku się nie da, bo panie nic nie ogarniają, tylko italiano i nic więcej. Macha nam, że mamy zawracać, jednocześnie mówiąc cały czas coś po włosku, ale co, to już nie wiemy. Nie rozumiemy czemu mamy zawracać, ona nie rozumie, że my nie rozumiemy i zrobił się problem. Okazało się, że trzeba mieć negatywny wynik testu, aby popłynąć. Bilet przełożony na następny dzień, ta sama godzina. Po tym zamieszaniu, już o 7:20 wracamy na ten sam camping, z którego wyjechaliśmy niecałe półtorej godziny temu i idziemy spać aż do 11:00. Jemy śniadanie i jedziemy pod opuszczoną pizzerię, przy której stoi Transit. Wzięliśmy z niego kilka niezbędnych rzeczy, jak np. stara rejestracja czy belka od silnika. Nastepnie cali brudni od walki, rozpoczynamy rajd po aptekach, żeby zrobić testy. W pierwszej (oprócz tego, że wszystkie są dodatnie) testy można wykonać dopiero od 15:00. W drugiej akurat 2 i 3 sierpnia nie robią testów. W trzeciej już udało się je zrobić i wszystkim wyszły negatywne wyniki. Stamtąd jedziemy do Volterry (Toskania) drogą nadmorską. Spacerujemy po uliczkach, odpoczywamy w parku i jemy obiad. Wracając, przejeżdżaliśmy obok pożaru, który widzieliśmy wcześniej z miasteczka. Trwał on minimum 5 godzin, a jak wracaliśmy, to resztki wciąż się paliły. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze raz o Transita, żeby wziąć zderzak od niego. Okazało się, że kawałek głębiej była jeszcze skrzynka z częściami do Forda Capri, z której również zaczerpnęliśmy kilka rzeczy. Zderzak nie mieścił się w samochodzie, bo był zbyt długi. Rozwiązanie było proste: tyle co się mieściło w samochodzie, było w samochodzie, a resztę trzymałam wystawioną przez okno. Ludzie trochę dziwnie na nas patrzyli, ale cóż, to wina zbyt wąskiego samochodu. Wróciliśmy tak na camping i położyliśmy się spać.
Początek dnia taki sam jak wczoraj. Pobudka 5:40 i jedziemy na prom. Tym razem wszystko przebiegło pomyślnie i udało nam się wjechać. O 8:15 odpłynęliśmy, a około 13:00 dopłynęliśmy na Korsykę do Basti. Kierujemy się na południe wyspy. Po drodze zauważyliśmy obiecujący camping i zatrzymaliśmy się na nim. Niestety jest on w zatoczce, przez co w wodzie pływa jakiś muł, ale za to jest bardzo ciepła i mamy do niej dosłownie kilka kroków. Wieczorem idziemy się przejść do pobliskiego miasteczka Porto Vecchio. Jedna chodzona część była nad samą wodą, a druga na górze - tamże zjedliśmy lody. Wracamy wieczorem i padamy spać.
Po śniadaniu ruszamy na znaną plażę - Palombaggia. Niestety jest dużo ludzi, ale kolor i bardzo wysoka temperatura wody to wynagradza. Kąpiemy się całkiem długo i w tym czasie trochę popływałam z telefonem pod wodą, żeby zrobić parę zdjęć. Zmęczeni słońcem około 18:30 wracamy na camping i robimy obiad. Do wieczora już siedzimy i gramy w kości.
Najpierw jedziemy do wysuniętego na południe miasteczka na klifach - Bonifacio. Tradycyjnie łazimy po uliczkach, jemy obiad i lody. Jest duży upał, a dodatkowo cały czas trzeba było chodzić góra - dół, przez co było bardzo gorąco. Potem podjechaliśmy na plażę Rondinara. Była bardzo ciepła woda, więc trochę się pomoczyliśmy, a potem poszliśmy obejrzeć bunkier, który był tuż obok. Przy okazji zajrzeliśmy jeszcze na kilka bocznych, mniejszych plaż. Wracając już do bazy, najpierw zauważyłam Citroëna DS, a potem warsztat, pod którym stało kilka starych samochodów, jak np. dwa Renault 4, Citroën HY czy Peogeot 203. Wracamy na camping i znowu gramy w kości.
Głównie z powodu tłumów wszędzie, bo jest sobota - odpoczywamy na campingu. Wieczorem idziemy na rundkę kawałek za camping i dużo gramy w kości.
Pobudka o 9:00 i godzinę później ruszamy na objazd na zachodnie wybrzeże Korsyki. Jedziemy przez wysokie góry serpentynami i zatrzymujemy się po drodze w dwóch małych miasteczkach - pierwsze to Sartène i drugie - nadmorskie - Propriano. Po zwiedzeniu obu, szukamy miejscówki na obiad. Znajdujemy knajpę przy samym morzu, w którym tylko mama się wykąpała. Następnie jedziemy już do Ajaccio - największego miasta na zachodnim wybrzeżu. Króluje tam Bonaparte, który miał tam swój dom. Samo w sobie miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżnia, acz były tam ogromne promy i lotnisko blisko drogi dojazdowej. Wracamy już po ciemku drogą znowu przez góry. Prawie nikogo na drogach nie było, więc Misio jechał jak Michael Schumacher. Dojeżdżamy późnym wieczorem na camping i idziemy w kimono do koja.
Kolejny dzień na odpoczynek. Kąpiemy się w ciepłym i zaglonionym morzu i gramy bardzo dużo w kości. W środku dnia odziwo była burza i padał deszcz, dzięki czemu schłodziło się i było dużo przyjemniej.
Jedziemy na kolejną plażę - Plage de Carataggio. Od samochodu trzeba do niej dojść troszkę ponad kilometr, dzięki czemu nie była aż tak zatłoczona jak pozostałe plaże. Było trochę wiatru, więc kąpaliśmy się, walcząc z falami. Potem się pochmurzyło i zaczęło lekko kropić w drodze powrotnej do samochodu. Wracając do bazy, wstąpiliśmy jeszcze na stację benzynową, bo Jaguar po górach zżarł prawie 20 l/100 km. Zajeżdżamy też do sklepu, żeby kupić jedzenie na obiad, który przygotowaliśmy od razu po powrocie na camping.
Jedziemy na kolejną plażę - Duża plaża de Cala Rossa, którą dochodzimy na Małą plażę de Cala Rossa. Ja pływam, oglądając ryby pod wodą. Po kilku godzinach nadciągnęły chmury, więc wróciliśmy do bazy.
Rano kupujemy bilet na prom powrotny z Basti do Genui za 292 €, a potem jedziemy przejść się plażą de Saint Cyprien. Chodzimy przez skałki i wodorosty w wodzie. Wracamy, jemy obiad i gramy tradycyjnie w kości.
Z rana, o 9:30, ruszamy w stronę Basti. Niestety są duże korki i o 12:30 docieramy na camping kilka kilometrów od miasta. Jesteśmy blisko lotniska, więc nad głową cały czas latają samoloty. Najwięcej przylatuje z Paryża. Potem jedziemy do Basti zwiedzić to, co jest tam ciekawego. Przy placu, obok którego zaparkowaliśmy, stał kiosk statku podwodnego. Jemy lody, chodzimy po uliczkach, a po powrocie na camping idziemy się jeszcze wykąpać do morza. Pływając, widziałam meduzę, która miała ponad 20 cm.
Jedziemy samym samochodem do Calvi. Miasteczko bardzo ładne, z cytadelą i pysznymi lodami. Potem przejeżdżamy nadmorską drogą do miasteczka L'Île-Rousse, w którym obok plaży były tory - niestety już nieużywane. Wieczorem wracamy, gramy w kości i idziemy spać.
Jedziemy do wioski Erbalunga. Po fachowym zaparkowaniu w bramce, idziemy na rundkę po uliczkach. Plaża mało malownicza, więc się nie kąpaliśmy. Po powrocie na camping poszliśmy do morza i tam spędziliśmy sporo czasu. Wieczorem jedziemy na obiad do Basti, gdzie parkujemy między dwoma Renówkami. Jemy pizzę i znowu chodzimy po uliczkach. Na koniec oglądamy jakieś występy, ale prawie nic nie rozumieliśmy. Po powrocie na camping, zaczęło się błyskać i w nocy przyszła burza.
Z rana, o 8:30, ruszamy na prom z Basti do Genui. Kilka minut przed 9:00 jesteśmy już w porcie. Niestety pogoda na płynięcie słaba - burza i deszcz. Kontrole przeszły pomyślnie i o 11:00 odpłynęliśmy, a w tym czasie już pogoda się uspokoiła i tylko lekko kropiło. Zwiedzamy prom, czytamy, gramy w kości i tak miało być aż do 18:30, ale był jakiś wypadek w porcie w Genui, prawdopodobnie pożar, i nie mogliśmy do niego wpłynąć. Czekaliśmy około godzinę 5 km przed Genua i o 20:00 dopłynęliśmy. Jedziemy na camping w Rapallo. Dalszy od autostrady był pełny, a na bliższym, właściwie przy samych bramkach, zostaliśmy wepchnięci tylko żeby przenocować. Wieczorem idziemy na obiad do baru na campingu. Przy okazji załapaliśmy się na imprezę i siedzieliśmy blisko głośników, więc nawet nie słyszeliśmy co do siebie mówimy.
Zwolniło się lepsze miejsce na campingu, więc przestawiamy samochód i przyczepę. Zbieramy się dopiero o 12:30 i ruszamy na objazd małych miasteczek i zwiedzanie Genui. Na początek jedziemy do miasteczka Camogli z kolorowymi domkami. Na początku stoczyliśmy długą walkę o miejsce parkingowe, bo był tylko jeden mały parking i trzeba było czekać aż ktoś wyjedzie, a godzina temu nie sprzyjała. Obeszliśmy całe miasteczko, przeszliśmy się molem i pojechaliśmy potem do Recco - również zdobyliśmy molo. Trzecie i ostatnie małe miasteczko to Sori, na które był ładny widok z mostów. Zjedliśmy lody, obeszliśmy dookoła to, co było ciekawego i wróciliśmy do wozu. Stamtąd pojechaliśmy już do Genui i rozpoczęliśmy chodzenie. Zaliczmy między innymi sporo średniowiecznych budowli, dom i replikę statku Krzysztofa Kolumba. Wracamy padnięci do bazy.
O 11:00 ruszamy na przystanek autobusowy z zamiarem pojechania do Portofino. W pierwszym sklepie z biletami, okazało się, że im się już skończyły i odesłali nas do baru, w którym już udało nam się kupić bilety. Na autobus czekaliśmy prawie godzinę, bo do planowanego odjazdu autobusu miało być pół godziny, a spóźnił się o kolejne prawie pół godziny. Na drodze był jeden wielki korek, więc autobus prawie cały czas stał. Bus, którym jechaliśmy robi pętlę na stację kolejową, więc wysiedliśmy na przystanku, na który po zrobieniu pętli miał znowu przyjechać. Liczyliśmy na to, że następny autobus, który miał być przyjedzie wcześniej (jak wsiadaliśmy do pierwszego busa, to planowo chwilę później miał być kolejny autobus, który ma prawie taką samą trasę, ale bez zajeżdżania na stację). No i nasz pokerowy ruch się udał - przyjechał pierwszy ten bez trasy przez stację. Pojechaliśmy nim do Sainty Margherity, gdzie mieliśmy mieć przesiadkę do następnego autobusu już prosto do Portofino. Pierwszy, który przyjechał był "completo", czyli pełny i nawet nie zatrzymał się na przystanku. Robimy kolejny pokerowy ruch - jedziemy przystanek do tyłu, żeby nie okazało się, że następny, który przyjedzie, też jest pełny. Udało się, choć ten ruch okazał się zbędny, bo i tak zatrzymał się na przystanku, na którym początkowo czekaliśmy. Tak dojechaliśmy wąską drogą do Portofino. Wysiedliśmy i zaczęło kropić. Obeszliśmy całość, cypelek z latarnią, zeszliśmy na małą plażę i jak przyszedł czas na powrót, to rozpoczęła się walka. Walka o miejsce w autobusie powrotnym - jakiekolwiek miejsce. Zaczęło lać - tak totalnie. Na pierwszy nie udało się załapać - inni ludzie się darli, wciskali na siłę i tyle co się udało wcisnąć innym, to pojechali. Ulewa cały czas trwa - czekamy cali przemoczeni na kolejny autobus. Ustawiliśmy się tym razem dokładnie w miejscu, w którym otwierają się drzwi autobusu. Jak tylko było widać, że jedzie autobus, ponownie rozpoczęła się walka - my na szczęście wiedzieliśmy dobrze gdzie stać, więc szybko weszliśmy, a z tyłu cały czas słychać było wrzaski dzikich ludzi, którzy nie mogą normalnie wejść i stanąć bez krzyczenia na innych. Autobus odjechał dopiero jak drzwi nie mogły się domknąć - wcześniej jeszcze ludzie próbują się załadować. W ścisku dojechaliśmy do Sainty Mergherity, gdzie już padało trochę mniej. Tam zjedliśmy obiad, pochodziliśmy po uliczkach i na piechotę wróciliśmy na camping w Rapallo.
Rano ulewa totalna - chwila na zewnątrz przyczepy i jest się całym mokrym. Po złożeniu przyczepy, powoli zaczynamy wracać do domu. Jedziemy nad jezioro Garda, na camping do Sirmione. Ku naszemu zdziwieniu, drzewo, które zawsze rosło w środku toalet, zniknęło. Po drodze do centrum, okazało się, że poziom wody w jeziorze jest dużo mniejszy niż zawsze. Po dojściu, zwiedziliśmy zamek, obeszliśmy cypelek i zjedliśmy obiad.
Od rana niestety pada. Rozważamy trzy miejsca na nocleg - albo Salzburg, albo Wiedeń, albo jakieś jezioro w Czechach. Początkowo decydujemy się na Salzburg, ale w trasie zdecydowaliśmy, że jednak Wiedeń. Jeszcze wpadliśmy na pomysł, że może małe miasteczko Krems nad Dunajem niedaleko Wiednia, w którym niedawno był Noton. Po dojechaniu na camping, rozłożyliśmy się i poszliśmy do centrum. Prawie nikogo tam nie było, życia nocnego brak.
Rankiem idziemy przejść się jeszcze po Krems. Potem ruszamy i jedziemy przez Austrię, Czechy, Niemcy, znowu Czechy, i już cały czas jedziemy aż do Warszawy, do której dojeżdżamy około 23:00.