Wakacje 2024 - Francja

14 lipca, niedziela

Ruszamy ok. 10:30 konwojem: Jaguar z przyczepą (i rower). Kierunek: Francja. Po drodze standardowo KFC - w Sołecznie. Później dojeżdżamy na camping nad jeziorem Łagowskim, zahaczając po drodze o wielkiego Dżizasa w Świebodzinie. Idziemy na spacer zwiadowczy do Łagowa, a wieczorem do baru na finał Euro: Hiszpania vs. Holandia, który skończył się wygraną Hiszpanii 2:1 w podstawowym czasie gry.

15 lipca, poniedziałek

Rano zbieramy majdan i jedziemy dalej w stronę Francji. Po drodze, już w Niemczech, niemiła przygoda: POLIZEI nas zatrzymało za wyprzedzanie z przyczepą w czasie zwężeń jak był zakaz. Następny pit stop w KFC, po którym jedziemy dalej do Dortmundu. Tamże cóż mogłoby być innego niż stadion - Signal Iduna Park, czyli największy stadion w Niemczech i szósty co do wielkości w Europie. Stamtąd jedziemy dalej do Holandii. Zatrzymujemy się tuż za granicą - przy miejscowości Beek Gem Montferland. Wieczorem wyszłam na rower przejechać się po okolicy. Wszędzie bardzo ładnie, wręcz filmowo; oszklone ściany, cegły, w domach każdy ogląda coś na telewizorze - wszystko widać. Samo miasteczko czyściutkie, puste.

16 lipca, wtorek

Z rana ruszamy w stronę... Goudy. W słynnym serowym mieście poszliśmy do "Gouda Cheese Experience", gdzie poznaliśmy proces powstawania sera oraz dokonaliśmy degustacji mleka i różnych rodzajów sera Gouda w zależności od jego okresu dojrzewania. Po eksploracji Goudy obieramy nowy cel - "Fucking Bruges", czyli Brugia. Do wyboru albo autostrada, albo trasa przez 3 wysepki na wprost. Na pierwszej z nich chcieliśmy podejść pod latarnię "Vuurtoren Westhoofd", lecz była zamknięta, więc wyjrzeliśmy tylko nad Morze Północne. Wiatr bardzo duży - podmuchy do 15 m/s. Stamtąd bezproblemowo przejechaliśmy na drugą, jednakże z powodu zbyt mocnego wiatru, wjazd na trzecią z nich z przyczepą był zablokowany, więc musieliśmy się zatrzymać na campingu i poczekać do rana aż przestanie wiać.

17 lipca, środa

Z campingu z Holandii ruszamy już bezproblemowo do Brugii. Zatrzymujemy się na campingu nad morzem - około 20 km od miasta. Ja wsiadam na rower i ruszam do najważniejszego punktu Brugii, czyli oczywiście stadion. Okazało się, że akurat dzisiaj był mecz towarzyski Club Brugge vs. Dender o 11:00, który skończył się bezbramkowym remisem. Jednakże dzięki temu, stadion był względnie otwarty i dało się wejść praktycznie na samą murawę (pod warunkiem udawania przed obsługą stadionu, że się wie, co się tam robi). Stamtąd pojechałam już do centrum Brugii. Przyczepiłam rower i zaczęliśmy spacer po tym mieście. O 16:20 mieliśmy wejście na znaną wieżę z filmu "In Bruges". 366 schodów w jedną stronę, by ujrzeć widoki z góry na Brugię, usłyszeć tęgie bicie 47 dzwonów, ale przede wszystkim, choć po części, poczuć się jak postać z filmu. Po tym poszliśmy na belgijskie frytki i po spacerze ja zaczęłam wracać na rowerze do bazy. Przejechałam trasą, którą szliśmy poprzedniego września w czasie wycieczki studyjnej. Następnie jechałam wzdłuż kanału, przez pola, łąki - w ciszy i spokoju. Wracając, spotkaliśmy się jeszcze przy plaży, z której razem już wróciliśmy na camping. Na rowerze przejechane tylko około 50 km, ale drogi, przez które jechałam - wszystkie bardzo przyjemne i wygodne dla rowerów. Wieczorem jeszcze krótka pogawędka ze świeżo poznanym Francuzem z Paryża.

18 lipca, czwartek

Z Belgii znad morza ruszamy już do Francji. Po przekroczeniu granicy zatrzymujemy się w Dunkierce na spacer plażą i eksplorację bunkrów. Niestety nie dało się do nich wejść, bo były albo zasypane piachem, albo zakratowane. W międzyczasie dostałam wyniki rekrutacji na studia i dostałam się na Inżynierię Internetu Rzeczy na EiTI. Stamtąd pojechaliśmy szukać campingu. Udało się wbić kilka kilometrów za Calais, z którego pływają promy do Dover. Zostawiliśmy przyczepę i pojechaliśmy na klify. Najpierw przeszliśmy się górą, a następnie zeszliśmy na plażę i poczekaliśmy aż do zachodu słońca (21:58), które znikało za oddaloną o około 35 km Anglią. Stamtąd wróciliśmy już prosto do bazy.

19 lipca, piątek

Wyjeżdżamy z campingu i jedziemy dalej wzdłuż morza na zachód Francji. Po drodze oglądamy przewalony bunkier na plaży z klifami (bunker tombé). Niedaleko stały też owce na górze bunkra i pilnowały ruchu drogowego. Następnie pojechaliśmy wbić na camping w Yport (z racji zaczynającego się weekendu większość campingów jest full). Chwilę odpoczęliśmy, zjedliśmy i ruszyliśmy na klify z dziurami w czasie zachodu słońca. Widoki piękne, miasteczko Étretat, z którego było wyjście na klify też ładne, ale sporo ludzi było. Powrót rajdową, ciasną drogą z zakrętami i spać.

20 lipca, sobota

Tego dnia nie zmieniamy campingu, bo jest sobota i mógłby być spory problem z wjechaniem na niego. Samym Jaguarem jedziemy do miejscowości Fécamp na spacer. Port bardzo ładny, obok wzgórze nie z czym innym jak z bunkrami. W końcu to Normandia, więc muszą być bunkry! Następnie na powrocie zaliczamy sklep i robimy obiad w bazie. Po rundce w kości idziemy jeszcze na spacer do najbliższego miasteczka - Yport. Po powrocie znowu kości i spać.

21 lipca, niedziela

Ruszamy dalej wgłąb Normandii. Po drodze wstępujemy do miasteczka Villers - sur Mer, przez które przebiega południk 0°. Stamtąd pojechaliśmy w stronę plaży Omaha, na której lądowali alianci 6 czerwca 1944 roku - jesteśmy na 80-o lecie akurat. Udało się wbić na camping - niestety daleko od morza, około 8 km. Po rozłożeniu przyczepy pojechaliśmy do muzeum D-Day Omaha. Z muzeum poszliśmy prawie do końca plaży i z powrotem, a po drodze było kilka pomników upamiętniających tę akcję. Stamtąd powrót do bazy, kolacja i spać.

22 lipca, poniedziałek

Dzisiaj nie zmieniamy miejsca zamieszkania - jeździmy samym Jaguarem po okolicy. Najpierw zwiedzanie Memorial Museum of Omaha Beach. Stamtąd pojechaliśmy pod Overlord Museum, ale to obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz - stały 4 czołgi, w tym Sherman i M10. Następnie skierowaliśmy się na cmentarz poległych Amerykanów oraz miejscowości Arromanches - les - Bains z bunkro - pontonami w wodzie i czołgiem - standardowo Shermanem. Kolejnym punktem były następne bunkry, tym razem w zestawie z działami (Longues - sur - Mer battery). Potem kolejne miasteczko - Port en Bessin, w którym zjedliśmy pizzę i zeszliśmy na plażę, której podłożem były w zasadzie tylko muszelki. Ostatni punkt na mapie dzisiaj - "The Pointe du Hoc" - standardowo bunkry, klify i ścieżki między nimi.

23 lipca, wtorek

Ruszamy konwojem na górę cypla. Po drodze wyglądamy na kolejną znaną plażę - Utah. Stajemy na campingu kawałek za Barfleur. Po zacumowaniu przyczepy idziemy wzdłuż plaży do latarni Gatteville, która jest trzecia co do wysokości latarnią na świecie (75 m). Już na dole mocno wiało - aż dron pokazywał, że jest zbyt mocny wiatr na latanie (i tak latałam). Po wejściu ładny widok, wiatr bardzo mocny. Po powrocie podjechaliśmy do miejscowości Barfleur, w której był taki odpływ, że łódki stały na ziemi w prawie całym porcie. Około 19:00 wróciliśmy na camping na obiad - pesto, po którym poszliśmy jeszcze na spacer na plażę i skałki i obserwowaliśmy przypływ wody.

24 lipca, środa

Jedziemy dalej - na koniec cypla normandzkiego. Stajemy na campingu na wydmie niedaleko Créances. Idziemy na spacer wzdłuż plaży, morze w trakcie odpływu, dużo różnych muszli i ogromnych na dwie długości buta krabów. Później sklep, aby kupić coś do zrobienia na obiad w przyczepie. Później wyszłam na rower - drogi beznadziejne - nawet jak wjechało się w las, to jechało się po kamieniach. Dokładając zgubioną pompkę na wybojach wycieczkę oceniam na solidne 2/10. Po powrocie kości, znowu spacer plażą (tym razem już w trakcie przypływu) i o 22:50 ruszamy po... Notiego do Carentan!!! On przyleciał samolotem z lotniska Chopina do Paryża, pozwiedzał i wsiadł w pociąg do nas. Byliśmy trochę wcześniej niż przyjechał, więc zrobiliśmy krótką rundkę po centrum i o 23:45 odebraliśmy Notiego ze stacji. Stamtąd, już w czwórkę, pojechaliśmy z powrotem na camping i poszliśmy spać.

25 lipca, czwartek

Ruszamy z campu samochodem z przyczepą i jedziemy do Mont Saint Michel. Jest to wyspa z Opactwem i malowniczymi domkami i jest to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów północnej Francji. Tamże zeszło się kilka godzin i później pojechaliśmy do Saint - Malo szukać campingu, jednakże wszystkie blisko miasta były pełne i pojechaliśmy na camping u farmera, zostawiliśmy przyczepę i pojechaliśmy do Saint - Malo. Niestety zaczął padać deszcz, ale miasto nawet w deszczu bardzo ładne, całe nad samą wodą.

26 lipca, piątek

Jedziemy dalej - w okolice Nantes, ale nad morze - dokładniej na wyspę Noirmoutier. Camping nad samym morzem, z wieloma bunkrami - aż kusi, żeby przyjechać. Na miejscu robimy obiad, a następnie jedziemy na zakupy do najbliższego miasteczka. Wieczorem jeszcze idziemy na spacer wzdłuż plaży z campingu, kończąc dzień pięknym zachodem słońca.

27 lipca, sobota

Zwijamy się i jedziemy do La Rochelle. Miasto najładniejsze z wszystkich dotychczas przez nas oglądanych na tym wyjeździe. Jasne kamienice, wyglądające nieco śródziemnomorsko, pięknie prezentowały się w tym jakże słonecznym dniu. Niestety jednak były małe problemy z campingiem - 3 z rzędu były full, a ostatni to duży kołchoz z basenami i zjeżdżalniami. Na szczęście dostaliśmy miejsce najdalej jak tylko się da i była cisza i spokój.

28 lipca, niedziela

Ruszamy dalej - na półwysep Medoc, z którego na naszej przyczepie widnieje już naklejka poprzednich właścicieli. Przeprawiamy się promem z Royan ok. pół godziny za 75 euro. Prom nie za duży, lecz dość pakowany z powodu piętrowego parkingu na nim. Po dopłynięciu znaleźliśmy camping, zostawiliśmy przyczepę i pojechaliśmy do miejscowości Soulac - sur - Mer. Mała, ale bardzo przyjemna spacerowo mieścina. Stamtąd wróciliśmy już na camping. Ja skończyłam objazd całego campingu na rowerze - łącznie wyszło 10 km, ażeby przejechać każdą ulicą raz. Ponadto, tropiłam Eriby, VW T3 i inne ciekawe wozy, ale tego było najwięcej - Erib wyszło 26 + nasza; tyle to chyba na żadnym innym campingu nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Co ciekawe, na tym są prawie sami Niemcy; żeby znaleźć kogoś z innego kraju naprawdę trzeba się postarać. W okolicach zachodu słońca wyszliśmy na plażę i przywitały nas... bunkry! Znowu! I to całkiem ich było sporo... Surferów też było sporo, fale dość duże, więc się wylęgli. Po powrocie wieczorna sesja w kości i spanie.

29 lipca, poniedziałek

Dzisiaj upał - około 37 stopni, a odczuwalną pokazywało nawet 51°C. W związku z tym, gonimy za cieniem na campingu, gramy w kości. Wieczorem idziemy na zachód nad ocean.

30 lipca, wtorek

Dalej gorąco, ale już dużo lepiej - około 32°C. Zwijamy mandżur i ruszamy nad jezioro Étang de Lacanau na camping "Le Tedey", z którego poprzedni właściciele przyczepy nakleili naklejkę na drzwi. Zostawiliśmy przyczepę i pojechaliśmy do miejscowości Lacanau Océan, w której w końcu zaczął padać deszcz oraz zjedliśmy pizzę. Później pojechaliśmy do następnego Lacanau, tym razem bez Océan, ale tam nic szczególnego nie było, więc zaczęliśmy powrót do bazy. Ja wsiadłam na rower i pojechałam najpierw nad ocean. Niestety droga najpierw była nieprzyjemna - ciągle piach. Potem wzdłuż oceanu było już pięknie i droga bardzo przyjemna. Jak dojechałam do jeziora Lac d'Hourtin to zaczęła się znowu trudna droga - ciągle góra-dół przez wydmy. Do bazy po przejechaniu około 50 km dojechałam co najmniej 10 razy bardziej zmęczona niż po przejechaniu ponad 100 km w Warszawie.

31 lipca, środa

Ruszamy z campingu dalej - na Dune du Pilat, czyli ogromną wydmę, z której Damuś kiedyś latał na paralotni. Niestety zakaz dronowania, a byłyby piękne zdjęcia. Piasek bardzo czysty, jasny, drobniutki. Potem zaczęliśmy szukać campingu i kilka z rzędu było full i dopiero udało się znaleźć mały camping niedaleko Biscarrosse, a następnie pojechaliśmy po zjedzeniu obiadu do miejscowości Biscarrosse Plage nad samym oceanem. Po spacerze wracamy do bazy, kości i spać.

1 sierpnia, czwartek

Pobudka, zbiórka i jedziemy dalej! Przejeżdżamy bliżej Hiszpanii - do Guéthary. Po rozstawieniu jedziemy do miejscowości Biarritz. Klimat już lekko hiszpański, bardzo przyjemnie, plaża przy samym kasynie, na której przesiedzieliśmy aż do zachodu, patrząc na lepsze lub gorsze próby surferów, których jest tu pełno.

2 sierpnia, piątek

Wstajemy i... jedziemy do Hiszpanii! Samym Jaguarem ruszamy do San Sebastian. Po zaparkowaniu przeszliśmy się uliczkami, wzdłuż plaży, a następnie wjechaliśmy Funicularem (kolejką) na Monte Igueldo. Z góry piękny widok na (w końcu niebieskie) morze. Oprócz tego, pojechaliśmy bardzo fajną, starą kolejką górską. Krótka, ale z pięknymi widokami i z większym niż się spodziewaliśmy przyspieszeniem kolejka to definitywnie atrakcja dnia (a może i wyjazdu). Następnie zjechaliśmy Funicularem i poszliśmy do charakterystycznego punktu San Sebastian, czyli el peine del viento (grzebień wiatru). Są to dzieła artysty baskijskiego pochodzenia. Następnie zjedliśmy pizzę, pospacerowaliśmy i ja, Noti i Misio pojechaliśmy ba stadion Realu Sociedad, a mama pochodziła jeszcze uliczkami San Sebastian. Stadion fajny z definicji, ale z zewnątrz bez szału. Wracając, zebraliśmy mamę z drogi i zaczęliśmy powrót do bazy. Zostawiliśmy Jaguara i poszliśmy na zachód na plażę przy campingu.

3 sierpnia, sobota

Jedziemy na kolejkę wąskotorową na górę La Rhune w Pirenejach! 35 minut jazdy, na górze 1,5h chodzenia i powrót. Widoki bardzo ładne, w końcu jakaś zmiana krajobrazu. Po zjechaniu na sam dół, pojechaliśmy do Saint Jean de Luz - blisko naszego campingu. Pochodziliśmy po jakże klimatycznych uliczkach, zjedliśmy i wróciliśmy do bazy. Ostatnim punktem dnia jest zachód słońca na plaży, kości i spać.

4 sierpnia, niedziela

Dzisiaj dzień odpoczynku przed powrotem. Gramy w piłkę z Notim, w kości, ja poszłam się wykąpać w oceanie. Nawet nie zdążyłam się zastanowić, czy woda jest ciepła, czy zimna, a już fale mnie nakryły całą. Nawet zegarka nie zdążyłam zdjąć. Fale były tak wysokie, że w jednym miejscu w pewnym momencie miałam wodę do kolan, a za chwilę była tam fala dwa razy wyższa ode mnie. Dopóki dało się z nimi walczyć to było względnie śmiesznie, ale jak jedna fala mnie kompletnie nakryła, wywaliła i przeszurała, robiąc po drodze dwa niekontrolowane fikołki, to przestało być miło. Straty: rozwalona noga, podrapane od kamulców do krwi plecy i guz na czole. Wieczór spędzamy na plaży w czasie zachodu słońca. Po powrocie poszliśmy jeszcze z Notim na boisko pograć w piłkę.

5 sierpnia, poniedziałek

Powoli zaczynamy odwrót i jazdę w stronę domu. Ruszamy ok 10:30 i jedziemy do jaskini Gouffre de Padirac. Znajdujemy camping bardzo blisko celu, zostawiamy przyczepę i podjeżdżamy pod jaskinię. Na wejście trzeba było poczekać półtorej godziny, ale gdy już się udało zejść, było pięknie. Temperatura 13°C, piękne formacje skalne, wyrzeźbienia oraz łódka przez krystaliczną, błękitną wodę, mającą 12°C - wszystko mogliśmy podziwiać przez około półtorej godziny. Po powrocie na camping okazało się, że jest impreza, która trwała do północy, po której zakończeniu poszliśmy spać.

6 sierpnia, wtorek

Ruszamy spod Gofra do Colmar - miejscowości jeszcze francuskiej, ale już bardzo blisko Niemiec. Ciśniemy do wieczora cały czas, aż do campingu w Niemczech tuż za granicą, który jest między Colmar a Bazyleą.

7 sierpnia, środa

Rano niestety pada deszcz i dopiero około 11:00, gdy przestało lać, udało nam się wyjechać. Samym Jaguarem ruszamy do pierwszego celu - muzeum kolejnictwa w Mulhouse. Było bardzo duże i bardzo ciekawe. Było w nim mnóstwo lokomotyw i całych pociągów. Był także TGV, którego rekord prędkości wynosi 574 km/h. Po pierwszej połowie dnia w muzeum, pojechaliśmy do Bazylei (już w Szwajcarii). Ren, czyli rzeka, nad którą położone jest Bazylea, jest tak czysty, że ludzie normalnie się w nim kąpią, skaczą do niego, a także spływają nim. Przepłynęliśmy się nawet promem z jednego brzegu na drugi. Oprócz tego spacerowaliśmy po uliczkach cały czas. Potem pojechaliśmy jeszcze na trójstyk granic: Szwajcarii, Niemiec i Francji. Po tej atrakcji wróciliśmy już na camping.

8 sierpnia, czwartek

Z rana ruszamy do Colmar. Bardzo malownicze miasteczko położone nad kanałem, kwieciste, tylko ludzi dużo. Chcieliśmy coś zjeść, ale o 16:30 wszystko jest jeszcze zamknięte, więc pojechaliśmy na rondo z 12-o metrową statuą wolności. Wtedy również zadecydowaliśmy, że bez sensu już się wracać do Colmar na jedzenie i pojechaliśmy do jakiegoś małego, przygranicznego niemieckiego miasteczka na pizzę. Jeszcze tylko szybki skok do Francji na pocztę wrzucić kartki i powrót na camping!

9 sierpnia, piątek

To już najwyższy czas, żeby zacząć wracanie z tej miesięcznej wycieczki. Cały czas jedziemy, po drodze pizza, na noc zatrzymujemy się na dziko na parkingu przy jeziorze Bourtzen, około 40 km od niemieckiego - polskiej granicy.

10 sierpnia, sobota

Ostatni dzień wyjazdu... Ruszamy. Pierwszy postój w Bolesławcu. Mama poszła do Żywego Muzeum Ceramiki i na warsztaty. My w tym czasie zaliczamy sklep, stację i oglądamy finał igrzysk olimpijskich w siatkówkę. Niestety... przegraliśmy 3:0 z Francją, gospodarzami igrzysk. Następnie jedziemy dalej, po drodze pit stop w KFC, ja kończę czytać książkę "Surviving to drive" Günthera Steinera. Na końcowym odcinku na drodze do domu gramy z Notim w kości, oglądamy igrzyska, a o 21:00 dojeżdżamy w końcu do domu.